102
Views

Z góry uprzedzam, że materiał ten może nie być w pełni obiektywny, bo uniwersum wykreowane przez BioWare jest jednym z moich ulubionych fikcyjnych uniwersów. Starą trylogię znam na pamięć, przeczytałem nawet serię książek uzupełniających fabułę gier. Z tego też powodu nie jestem w stanie podejść do Mass Effect: Andromeda na zimno. Nie bójcie się jednak – wytknę grze absolutnie każdy błąd, jaki napotkałem w toku swojej eksploracji. Zobaczmy więc, czy moje przewidywania sprzed kilku miesięcy sprawdziły się, czy może ostatecznie gra otrzymała nieco inny kształt.

Poznać nieznane

Mass Effect: Andromeda zabiera nas w podróż poza granice Drogi Mlecznej, którą do tej pory znane nam rasy mogły obserwować tylko i wyłącznie przez teleskopy i przekaźniki masy. Sam pomysł na Inicjatywę Andromeda narodził się jeszcze przed fabularnym początkiem trylogii, zaś punkt kulminacyjny ma miejsce niedługo po zniszczeniu Żniwiarza Suwerena. Wtedy to cztery arki oraz Nexus (stacja główna) wyruszyły w kierunku oddalonej o dwa i pół miliona lat świetlnych galaktyki Andromedy. Po sześciuset latach podróży w stanie hibernacji docieramy wreszcie na miejsce. Rozpoczyna się proces wybudzania poszczególnych kolonistów, zaczynając oczywiście od tych najbardziej potrzebnych i najwyższych rangą. Ponieważ nasz bohater (siostra lub brat Ryder) nie jest w Mass Effect: Andromeda nikim szczególnym (na razie), zostaje wybudzony dopiero czternaście miesięcy po przybyciu do nowej galaktyki. Po przebudzeniu okazuje się jednak, że nie wszystko idzie zgodnie z planem, ale tego mogliśmy się domyślać. Bez problemów nie byłoby wciągającej fabuły.

Tak zaczyna się ta historia. Bardzo szybko dochodzi do momentu pierwszego spotkania z obcymi rasami, lecz wcale nie oznacza to, że tubylcy Andromedy witają nas z otwartymi ramionami. Nie chcę tutaj spojlerować, natomiast muszę zaznaczyć, że kwestie polityczne w Mass Effect: Andromeda są znacznie bardziej rozwinięte, niż w ciągu całej poprzedniej trylogii. Na obecną chwilę nie jestem w stanie stwierdzić, jak bardzo realnie polityka będzie tutaj wpływała na rozgrywkę, ale podejmowane przez nas decyzje spotykają się z bardzo szerokim spektrum opinii. Dość powiedzieć, że początkowe kłopoty Inicjatywy sprawiły, że niektórzy przestali podzielać wspólną wizję. W tym miejscu wkraczamy my.

Mass Effect: Andromeda

Eksploracja, eksploracja i jeszcze raz eksploracja

Jeśli spojrzymy z dystansu na pierwszą trylogię, to zauważymy, że nasz odgórny cel został określony już w pierwszych minutach pierwszej części. Pokonanie Żniwiarzy stało się priorytetem obecnym w każdym epizodzie, przez co podejmowane przez nas decyzje były dość proste i logiczne. Pierwiastek eksploracji nie był tak bardzo obecny, bo dużą część galaktyki znaliśmy przecież jak własną kieszeń. Z tego też powodu eksploracja dotyczyła raczej zawiłości fabularnych i ciekawostek z nią związanych. Mass Effect: Andromeda znacznie pogłębia temat poznawania świata przedstawionego. Na swojej drodze napotykamy nie tylko obce rasy, ale również ślady jakieś prastarej, niezwykle potężnej cywilizacji. I jeśli ktoś podchodzi do fabuły erpega tak, jak powinno się podchodzić do erpega (czytaj, wczuwa się w postać), nie sposób pozostać obojętnym wobec ogromu niezbadanego kosmosu.

Z tego też powodu styl rozgrywki przeszedł kilka zmian. Oczywiście osią rozgrywki pozostaje walka przeplatana rozmowami, chociaż, przynajmniej na początku, na rozmowach spędzamy znacznie więcej czasu, niż na walce. Pod warunkiem, że ktoś jest zainteresowany dialogiem z każdą, nawet najmniej znaczącą postacią. I jak wspomniałem powyżej, do walki i rozmów dochodzi nam bardzo ciekawa eksploracja. Część graczy poprzedniej trylogii może w tej chwili rzewnie zapłakać, ale ponownie światy odkrywać będziemy za pomocą pojazdu zwanego Nomadem. Nie bójcie się jednak – jazda nim w niczym nie przypomina Mako z pierwszej części. Jest wygodnie, stabilnie, a poza tym mapy są tak rozległe, że przemierzanie ich na piechotę byłoby po prostu niemożliwe. Do kompletu pakietu Pioniera otrzymujemy skaner, za pomocą którego zbieramy punkty badań do rozwoju technologii zarówno tej pochodzącej z Drogi Mlecznej,  jak i z Andromedy.

Mass Effect: Andromeda

Tajemnice Gromady Helejosa

Do tej pory spędziłem w Mass Effect: Andromeda dwadzieścia dwie godziny. Fabularnie znajduję się dopiero na drugiej planecie, lecz na pierwszej wciąż pozostało wiele do odkrycia. Oczywiście realizacja samego wątku głównego nie zajęłaby aż tyle czasu, ale kiedy na horyzoncie majaczą mi ruiny bądź garnizon jednej z obcych ras, nie jestem w stanie przejechać obok nich obojętnie. Tym bardziej że zadania poboczne – przez wielu określane mianem żmudnych – dokładają kolejne elementy układanki do całej warstwy fabularnej. Dla kogoś, kto od Andromedy oczekuje dobrej, dynamicznej zabawy, rzeczywiście może się to wydać nieco pozbawione sensu. Tylko to nie jest strzelanka, a erpeg. Pierwsza trylogia w wątku głównym nie tłumaczyła tak naprawdę wiele z zawiłości fabuły. Dopiero niektóre misje poboczne oraz DLC (szczególnie Lewiatan z trójki) pozwoliły w pełni zrozumieć, skąd właściwie wzięli się Żniwiarze i dlaczego robią to, co robią. Nauczony tym doświadczeniem badam w Andromedzie każdy najmniejszy krzak.

Zejdźmy jednak z tematu fabuły i popatrzmy na samą mechanikę. System rozmów został nieco zmieniony, według mnie bardzo na plus. Zamiast typowych „dobrych” i „złych” opcji dialogowych mamy bowiem cztery stany emocjonalne, typu sarkazm czy powaga. Z groźby przeciwnika możemy sobie zażartować albo poważnie odpowiedzieć, że nie życzymy sobie takich rzeczy pod naszym adresem. To może się wydawać nijakie, ale otwiera przed graczem naprawdę duże możliwości kreowania własnej ścieżki fabularnej. Wybory bowiem przestają być zerojedynkowe. Ponadto wpisy w leksykonie (czyli takiej masseffectowej encyklopedii) na bieżąco podlegają modyfikacjom w zależności od podejmowanych przez nas decyzji. Znów nie jestem stwierdzić, na ile rzeczywiście wpływa to na samą rozgrywkę (na przykład w kwestiach romansów), ale same wpisy w leksykonie dają nam znać, że gra reaguje na nasze poczynania. I to jest naprawdę spoko.

Mass Effect: Andromeda

Pal go między oczy

W Mass Effect: Andromeda bardzo przyjemna jest również walka. Jest zdecydowanie bardziej wymagająca, niż w pierwszej trylogii, ale również daje większe pole do popisu. Do naszej dyspozycji oddany został jetpack, a także nowy zestaw umiejętności, na przykład biotyczna tarcza, którą możemy podnosić w każdej chwili. Również konstrukcja map pozwala prowadzić walkę na wiele sposobów. Moim ulubionym stylem na atakowanie małych garnizonów stało się podjechanie Nomadem dość blisko i ostrzeliwanie broniących się wrogów zza pojazdu. Sama sztuczna inteligencja przeciwników zapowiada się bardzo dobrze. Nie raz i nie dwa znalazłem się w tarapatach, kiedy podczas skupionego ostrzeliwania schowanych przeciwników nagle kilku z nich zaszło mnie z flanki. Normalny poziom trudności wydaje się być rozsądnym kompromisem, chociaż ten sam poziom w pierwszej trylogii był dla mnie znacznie łatwiejszy.

Wreszcie nie mogę nie wspomnieć o otwartym świecie. Pierwsze trzy części, nie licząc planet, po których jeździliśmy Mako, miały mapy budowane w stylu korytarzowym. To znaczy, mieliśmy dwie, góra trzy ścieżki, które w pewnym momencie i tak zbiegały się w jedną, bo tego wymagała od nas fabuła. Tymczasem w Mass Effect: Andromeda, kiedy wylądujemy na planecie i dostrzeżemy jakąś dużą górę, to prawie na pewno jesteśmy na nią w stanie wjechać. I niewykluczone, że znajdziemy tam coś ciekawego, bo aktywności pobocznych jest w tym świecie naprawdę sporo. Tu wydobywanie surowców, tam odkrywanie wspomnień, jeszcze dalej ktoś potrzebuje pomocy, bo zaatakował go wrogi patrol. Wszystko to sprawia, że pomimo 22 godzin nadal nie posunąłem głównego wątku fabularnego znacząco do przodu. Nie mogę natomiast powiedzieć, że podczas tych zadań nie dowiedziałem się o świecie niczego ciekawego.

Mass Effect: Andromeda

Najsłynniejsze animacje twarzy w galaktyce

We wstępie wspomniałem, że nie pominę żadnego napotkanego w czasie zabawy błędu. Przede wszystkim wersja pecetowa ma popsuty system autozapisu. To znaczy, jeśli zapiszemy grę, będąc w Nomadzie, możemy zapomnieć o jej pomyślnym wczytaniu. Spodziewam się, że zostanie to naprawione w najbliższym patchu, niemniej to bardzo poważny błąd, przez którego dwa wieczory irytowałem się niemiłosiernie. Kilka razy przechodziłem te same fragmenty, zanim odkryłem, w czym konkretnie leży problem. Poza tym raz (chyba w wyniku takiego popsutego autozapisu) popsuło mi się źródło minerałów, to znaczy gra wyświetla, że w okolicy wciąż pozostało odrobinę surowców, natomiast realnie ich tam wcale nie ma. Nie ma również moich sond górniczych, które zostawiłem w tym miejscu.

No i na sam koniec animacje. Te słynne animacje twarzy i chodzenia, z których śmieje się cała znana nam galaktyka. Po wielu przemyśleniach doszedłem do wniosku, że owszem, twarze ludzkich kobiet i asari wyglądają nieco nienaturalnie, natomiast wcale nie odbiera mi to przyjemności z rozgrywki. Mimika turian, salarian, krogan i obcych ras jest w porządku, chociaż pojawiające się rozbiegane spojrzenie rzeczywiście wygląda nienaturalnie. Ale cóż, to obca galaktyka, może dopada ich depresja i próbują się ratować jakimiś używkami? Jeśli zaś chodzi o to pięknie rozprzestrzeniające się viralowo schodzenie Sary Ryder po schodach, tłumaczę – efekt tak dziwnie rozciągających się kończyn wymaga nie tylko trzymania sprintu, ale również bardzo szybkiego klikania na przemian A oraz D, czyli ruchu w przeciwnych kierunkach. Także jest to malutka manipulacja, co jednak nie oznacza, że należy twórców ułaskawić za brak zabezpieczeń takich sytuacji.

Ogólnie rzecz biorąc, jestem mega zadowolony, bo Mass Effect: Andromeda dała mi dokładnie to, czego oczekiwałem. Z drobnymi potknięciami, które mam nadzieję ujrzeć naprawione w następnych patchach. Moje pełne wrażenia spiszę jako pełnoprawną recenzję, ale z tym trzeba będzie poczekać minimum do ujrzenia napisów końcowych. Czyli jeszcze trochę.

Kategoria artykułu
Gry

Możliwość opublikowania komentarza wyłączona.